Słoneczny gigant w centrum miasta, czyli Fleet Foxes w Paryżu.
To był ostatni przystanek Fleet Foxes na trasie promującej ich debiutancki album. Wędrując pomiędzy Starym Kontynentem a Stanami Zjednoczonymi grupa spędziła na koncertowaniu ponad półtora roku. Na miejsce ostatniego koncertu wybrano paryską salę Grand Rex.
We wrześniu po wypełnieniu festiwalowych obowiązków, grupa powróciła do Europy, by dać kilka klubowych koncertów. Pojawili się m.in. w Dublinie oraz Luksemburgu. Miały to być ostatnie próby na żywo przed wejściem do studia i przed rejestracją nowego albumu. Jak wiadomo zespół napisał sporo nowych piosenek, jednak ciągłe koncerty nie pozwalały muzykom skupić się na nagrywaniu. Ostatni z wrześniowych występów odbył się w paryskim Grand Rex.
Grand Rex początkowo służyło jako kino (podobno z największym ekranem w Europie). Obecnie odbywają się tam również koncerty. Budynek ulokowany przy jednej z głównych ulic Paryża (niedaleko mieszkania Chopina) wybija się na tle otaczających ją kawiarenek i knajp. Obecność Fleet Foxes w takim miejscu mogła nieco zdziwić, ale zespołowi pewnie zależało, aby zakończyć trasę w odpowiednim miejscu. Grand Rex rzeczywiście bardziej przypominało salę kinową niż miejsce koncertowe. Trzy poziomowe loże, wygodne siedzenia, a do tego wystrój przypominający scenografię z filmów o Zorro (dodatkowo na suficie imitującym niebo świeciły sztuczne gwiazdy). Nigdy nie byłem przekonany do przeżywania koncertu w podobnym miejscu - na siedząco, w dodatku w pewnej odległości od sceny, jednak jak się później okazało trzy tysiące osób zgromadzonych w Grand Rex zdołało stworzyć odpowiedni dla tego koncertu klimat.
Pierwsi na scenie pojawili się Blitzen Trapper, którzy koncertowali z Fleet Foxes wielokrotnie. W odróżnieniu od gwiazdy wieczoru ich muzyka nie prezentowała tak oryginalnego podejścia do folkowego brzmienia. Nie zmienia to jednak faktu, że wypadli całkiem nieźle. Takie utwory jak “Black River Killer” czy “Furr” zdołały rozruszać nieco publikę. Wokalista zespołu Eric Earley niemiłosiernie wykorzystywał moc akustyki sali Grand Rex. Podczas jednego z utworów na scenę wskoczył Robin Pecknold, który wspomógł zespół swoim śpiewem. Sam koncert trwał nieco dłużej niż przystało na support, lecz zważywszy na to, że siedzenia były wygodne, a zespół dał bardzo fajny występ nikt nie protestował.
O ile widownia urządzona była z przepychem, o tyle na scenie panował ascetyczny klimat. Fleet Foxes pojawili się na niej bez żadnej specjalnej scenografii, wyłącznie w otoczeniu mikrofonów i wzmacniaczy. Rozpoczęli tradycyjnie, od utworu otwierającego EP “Sun Giant”. Wokalne harmonie wypadły równie dobrze jak na płycie. Później dostaliśmy “Sun It Rises”, w którym do głosów dołączyły pozostałe instrumenty. Dalszy set w zasadzie eksponował cały materiał zespołu, ale nie zabrakło małej porcji nowych utworów oraz coveru Karen Dalton “Katie Cruel”.
Robin Peckold musiał mieć drobne problemy z gardłem, gdyż w przerwach między utworami popijał “coś” z kubka ustawionego pod mikrofonem. Robin na koncertach nie jest frontmanem, któremu zależy na tym, żeby swoją grą czy wokalem wyjść przed szereg. Nie zależy mu także na zbytniej interakcji z publiką. Był lekko speszony, ale naturalny i nie unikał odpowiedzi na zaczepliwe pytania publiczności. Zachowywał się jakby grał ten koncert dla 30 dobrych znajomych, wśród których nie musi się wysilać, aby nawiązać kontakt czy dopytywać o to jak odbierają koncert. Widać było również, że półtoraroczna trasa zespoliła grupę i sprawiła, że wspólne granie sprawia im sporą przyjemność. To już nie ten sam zespół, który niepewnie rozstawiał sam sprzęt na scenie, by zagrać w obcym miejscu dla nieznajomej publiki. Przypomnę tylko, że w czasie trwania trasy zahaczyli o Paryż aż cztery razy. Po raz pierwszy jednak grali w tak wielkiej sali.
Dwa nowe utwory pokazały Fleet Foxes z dwóch różnych stron. Pierwszy z nich “Bedoiun Dress” to całkowicie zespołowa kompozycja, w której basista Christian Wargo gra na dodatkowych klawiszach. Utwór jest dynamiczny i być może będzie służył na nowy singiel zespołu. Należy do tych rodzaju utworów, które “siadają” po pierwszym przesłuchaniu. Wspomniane klawisze odgrywają sporą rolę w piosence i można to traktować jako wskazówkę co do kształtu pozostałych nowych kawałków. Być może zespół odważy się urozmaicić swoje akustyczne brzmienie większą ilością podobnych “upiększaczy”. Drugi nowy utwór to “Blue Spotted Tail” znany z kilku poprzednich występów. Nie da się ukryć, że w niczym nie ustępuje innym kompozycjom wykonywanym solo przez Robina Pecknolda. Tyle z nowej płyty, zespół oszczędnie decyduje się na ujawnianie nowego materiału.
Koncert został podzielony na trzy części. W pierwszej udzielała się cała piątka muzyków, grając najlepsze momenty ze swojej płyty. Później przyszedł czas na solowy popis Robina, w czasie którego wybrzmiał m.in. “Oliver James”, “Tiger Mountain Peasant Song” czy wspomniany cover “Katie Cruel” (do obejrzenia tutaj). Ten ostatni wybrzmiał wyjątkowo zadziornie. Robin odpiął gitarę i wyszedł przed publikę, przed którą nie żałował gardła. Na koniec dostaliśmy bisy, z których najlepszym momentem było wspólne wykonanie “Blue Ridge Mountains”. Na scenę zaproszono wszystkich, którzy towarzyszyli zespołowi podczas trasy - techniczni, muzycy Blitzen Trapper i pewnie także kierowca busa.
Tym utworem zakończono koncert trwający niewiele ponad półtorej godziny. Na koniec obyło się bez fajerwerków i szampana. Muzycy zeszli ze sceny, zapalono światła i wszyscy się rozeszli. Później można było ich jeszcze spotkać przed Grand Rex, gdzie wyszli zamienić kilka słów z fanami.
Zdjęcia z koncertu w Grand Rex autorstwa Stéphane Rotureau [http://vran.free.fr/]